krajobraz po bitwie
Wielką bitwę stoczyliśmy w ostatnich tygodniach na naszym rodzinnym poligonie. Wrogiem oczywiście mikroby bezwzględne, miejscem bitwy – szpital, niestety :( Walczyła Luśka dwa tygodnie, a my z Małżem staraliśmy się jej towarzyszyć i oczywiście liczyliśmy straty. Teraz kiedy znów bezpiecznie okopaliśmy się na z góry upatrzonych pozycjach mam chwilę, żeby zdać relację z zupełnie nie-mikołajkowych początków naszego grudnia… siadłam przed białym ekranem, spojrzałam na migający kursor i nie doznałam nagłego napływu weny. Po prostu nie wiem jak to wszystko ugryźć. Niech więc będzie po kolei… zaczęło się niby niewinnie od zielonej kupy w niedzielny poranek. Wydarzenia toczyły się jednak na tyle dynamicznie, że dzień kończyliśmy z bilansem dziesięciu kup i jednych nocnych wymiotów. Nie było na co czekać, Luśka waży ledwie 6,5 kilo… przez krótką chwilę w głowie zakołatało mi się, że może przesadzam i panikuję, ale na odwrót było już za późno. Lekarz w ambulatorium nie pozostawił wątpliwości wypisując skierowanie do szpitala. Małż został wysłany po rzeczy, bo mimo szybkiej reakcji w głębi duszy miałam nadzieję, że może to nic poważnego i puszczą nas z powrotem do domu. Siedziałam z małą czekając na kolejnych lekarzy (po co dziecko jest oceniane przez czterech różnych lekarzy pozostaje tajemnicą do tej pory) i łzy jak groch ciekły mi po twarzy z bezradności. Młoda w niezłej formie, chociaż bledziutka, trochę zaskoczona całym tym zamieszaniem, jakby lekko nieobecna i wyciszona... a może za słaba żeby płakać. Dzielniej niż ja zniosła kłucie w poszukiwaniu cienkich żyłek i na pewno znacznie lepiej przespała tę najgorszą bo pierwszą noc. Podłączona do kroplówki tylko raz obudziła się na karmienie a ja na rozłożonej w pośpiechu polówce trzęsłam się całą noc z zimna… albo z nerwów. Najmniejsze westchnienie podrywało mnie na nogi i do łóżeczka, sprawdzać. Do rana zeszły dwie kroplówki, ale dopiero od poniedziałku biegunka rozkręciła się „na dobre”. Ciężko mi nawet opisać własny strach na widok ciągłych wysiłków młodej, z których niewiele wynikało. A kiedy pojawiła się krew na chwilę wpadłam w panikę. Szczęśliwie naprawdę paskudny stan utrzymał się tylko jeden dzień a potem było już lepiej. Trzeciego dnia włączyli antybiotyk… 10 dni. Dziesięć dni na oddziale zakaźnym oznaczało totalne zamknięcie – bez możliwości głupiego spaceru po korytarzu. W sali trzy na trzy dwa dziecinne łóżeczka i dwoje dorosłych, w ciągu dnia na krzesełku, w nocy na polówce. W sali o przeszklonych ścianach kursując w tą i powrotem, oglądając inne chore dzieci i ich rodziców na ich krzesełkach… jak w akwarium. Poza przeszklonymi ścianami oszklone drzwi łazienki i brak prysznicowej zasłonki… dodać ze dwie kamerki i prawie BigBrother ;))))) Luśka bez codziennych spacerów, całe dnie jak nie w łóżeczku to na rączkach. Z tymi rączkami walczymy zresztą do tej pory, z różnym skutkiem. Leki co 6 godzin, więc dodatkowe nocne wybudzanie ( też trwa do dziś), co trzy dni przekłuwanie wenflonu – mnóstwo szpitalnych atrakcji. Dla mnie największym problemem, poza oczywistym syndromem klatki, było znalezienie sposobów na zabawienie młodej. Pokój obchodziłyśmy w każdą stronę – widok z okna porażający, na kolejną bryłę szpitala, naklejki na szybach - sztuk dwie - omówiłyśmy setki razy , książeczki, zabawki, obrazki… i tak w kółko. Kiedy nas wypuścili przez pierwsze dwa dni czułam się co najmniej dziwnie. Teraz powoli wszystko wraca do normy, walczymy ciągle z nocnym wybudzaniem – Luśka zaczyna płakać znienacka, przez sen. Ciężko ją wtedy utulić, cacuś oczywiście pomaga, ale ileż można. Tym bardziej, że potrafi budzić się co pół godziny. O ciężko wypracowanym przed szpitalem zasypianiu w łóżeczku nawet nie ma co myśleć – śpi na mnie, w najróżniejszych pozycjach, nieważne gdzie, byle nie sama. Z każdym dniem jest trochę lepiej, ale mam wrażenie jakbym się cofnęła co najmniej z miesiąc i zaczynała wszystko od nowa. Na szczęście zdrowotnie Luśka znowu jest modelowa – największe zmartwienie za nami, do reszty spokojnie dojdziemy… krok po kroku w nowym roku :)
Oj, strasznei współczuję tych przejść!! Zdrowia życzę na Nowy Rok!! Trzymam kciuki żeby szybko wszystko wróciło do normy!
OdpowiedzUsuń:* biedactwa, straszne, ale dobrze, że już za Wami !!! zdrówka ! oby nigdy nie wróciło ! trzymajcie się dzielnie :*
OdpowiedzUsuńod razu przypomniała mi się nasza szpitalna historia...
OdpowiedzUsuńwiem, co czujesz, choć ja miałam nieco bardziej "komfortowe" warunki, a Okruch był tak malutki, że tylko jadł i spał, czasem popłakał wiadomo.
Oby już było tylko dobrze:) powodzenia.
straszne, dobrze że już w domu. Zdrowia
OdpowiedzUsuńAż mnie dreszcz przeszedł czytając to. Oby nigdy więcej nie było takich doświadczeń, i tak już macie o jedno za dużo!!! Zdrowia i szczęścia na Nowy Rok, a wszystko inne się ułoży:)
OdpowiedzUsuńOMG. Dobrze, że już po wszystkim :)
OdpowiedzUsuńOjeju biedne wy moje dziewczynki!!!Boże, jak ja Cię rozumiem kochana...Znam to wszystko, ale chyba w nieco łagodniejszej formie. U Was to w ogóle dramat!Nieludzkie te szpitale cholerne!!!Razem z tym ich syfem i debilnymi procedurami.
OdpowiedzUsuńAle, ale. Zapomnij już o tym. Wyrzuciłaś najgorsze z siebie w tym poście, i niech tutaj na tej stronie to zostanie, przysypane za chwilę newsami o postępach malusiej.
No i z pewnością miana super dzielnej mamy już Ci nikt nie może odebrać!
Jeju bardzo wam współczuje :( Mam nadzieję, że to już więcej was nie spotka. Jesteś bardzo dzielna i oczywiście Lusia też :*
OdpowiedzUsuńoby to był ostatni raz. trzymajcie się dziewczyny... i swojego tatuśka za krawat, żeby Was podtrzymywał :) Nowy Rok, nowe nadzieje - zdrówka życzymy przede wszystkim!!!
OdpowiedzUsuń:-((( tak mi przykro. ale tak jak napisałaś. najważniejsze, że już macie to za sobą. Oby nigdy więcej!!! a wszystko po mału sobie ułożycie.
OdpowiedzUsuń