Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2011

fatałaszki

Obraz
Może ja jestem dziwna, ale nie pałam przesadną miłością do różu… i jakoś mi się w głowie nie łączy żeńska płeć mojego pisklaka z koronkami i tiulami w tym, ładnym skądinąd kolorze.   Ubieram wobec tego moje dziecko w kolory, które mnie samej odpowiadają najbardziej, gdyż jak wiadomo Luśce najbardziej odpowiada nagość i preferencji kolorystycznych w kwestii łaszków nie ma żadnej – wszystko co trzeba przełożyć przez głowę i w co trzeba upchnąć wiecznie poszukujące rączki jest witane z taką samą niechęcią :) Spotykam się w związku z tym z ciągłym obstrzałem, bo rzekomo ubieram Polcię jak chłopczyka i się jej potem w głowie pomiesza… a ja się pytam- od czego???? Od beży, żółci turkusów i zieleni? Czy może od fioletów, granatów   i pomarańczy? A może to od ciuchci, samolotów, dinozaurów, piesków, kotków moja Luśka ma mieć w przyszłości problemy z identyfikacją własnej płci??? Złości mnie ten trend straszliwie… i nie zamierzam się mu poddawać, nawet jeśli wszystkie ciocie „dobra rada”

bezmyślność gorsza od faszyzmu ;))

Uhhh… kto by się spodziewał? Czasem tak drobne rzeczy powodują całkowity kataklizm, że aż trudno uwierzyć. Jesteśmy po całkowicie nieprzespanej nocy. Luśka budziła się z bólem brzuszka, marudna i płacząca od ułożenia do snu aż po blady świt. Kwadrans karmienia, dziesięć minut zasypiania, odłożenie do łóżeczka, mama zakopuje się w kołdrę, oko przymyka… mija dziesięć minut i pobudka. Znowu domaga się karmienia, znowu usypianie, odkładanie… i za kwadrans dzień świstaka. Makabra normalnie. W końcu wymęczona zasnęła dziesięć po szóstej. A źródłem tego Armagedonu okazały się całkowicie niewinnie wyglądające owoce Goji, które chcąca dowitaminizować mamę prababcia dodała do herbaty. Mało myśląca mama ( w tej roli nieodmiennie ja) jagódki słodkie spożyła zanim zastanowiła się nad brzemieniem skutków takich nieprzemyślanych decyzji. Tym samym zafundowałam młodej noc pełna wrażeń – sobie też, ale jako autorce zamieszania, mnie akurat się należało. Do głowy mi nie przyszło, że taki drobiazg ja

o heroicznej walce z nieuzasadnionym strachem i róznych aspektach Luśkowej towarzyskości

Poszaleliśmy towarzysko ostatnio :) W ramach wewnętrznej walki z własnym lekiem o młode wybraliśmy się na imprezę dzieciową do znajomych, na cztery dni do teściów, a na koniec zaprosiliśmy do siebie przyjaciół znad morza. O cóż chodzi z tym lękiem? Zacznijmy od początku… jeszcze sprzed ciąży w pamięci kojarzy mi się złota myśl szwagra, który złowieszczym tonem zapowiadał, że jak już ma się dziecko, to po pierwsze na nic nie ma czasu a po drugie nic fajnego nie można już robić. Tak mi się to złowieszcze gadanie pod kopułę wbiło, że kiedy w ciążę zaszłam jedną z pierwszych moją myśli było: a właśnie, że u nas będzie inaczej – znajdziemy czas i fajne rzeczy dalej robić będziemy. Pielęgnowałam w sobie ten plan pieczołowicie i kiedy już Luśka bezpiecznie się na ten świat sprowadziła, cały czas wierzyłam, że nam się uda. A potem nagle coś mi odbiło… nie wiedzieć kiedy o każdym wyjściu i o każdym gościu zaczynałam myśleć w kategoriach „dlaczego to nie może się udać”. Oczyma wyobraźni widział

przewijakowe dialogi

Obraz
- No   Luśku-łobuśku, zmienimy teraz pieluszkę… - ghuuu… - pokaż mamie, co tam masz w środeczku… - aaa ghuuuu… - ładnie, ładnie… nogi do góry… rozbieramy… - aaeee… iieee… - rany, tyle dobroci… kiedy nazbierałaś? - aghhh…   gheee… - … ale nie wsadzaj w to nóżek, nieeee! - aaałłliiiiiii…….. :)))))))) Ciąg dalszy łatwy do przewidzenia :)