Posty

Wyświetlanie postów z 2012

Wiszę...

… absolutnie bez poczucia równowagi i twardego gruntu pod nogami. Wiszę i dyndam niebezpiecznie raz po raz trwożnie zerkając w dół. Gdzieś z zakamarków pamięci, mgłami otulone, wyłania się niezwykle przyjemne uczucie, z którym ładowałam się w górę i w górę… a teraz dyndam.   Bezsennymi nocami zastanawiam się, kiedy zaszwankowały moje wewnętrzne ABSy i straciłam kontakt z twardą ziemią. Remont, przeprowadzka, notariusze i prawnicy, urzędnicy i pomocnicy, potężnej mocy wichry zawodowe, tymczasowy dom zaduszony pod stertą wiecznie zbierających się rzeczy…   h.e.l.p. Luśka skutecznie przywraca mnie do świadomości i dla niej skupiam wszystko w sobie, żeby w tej drogi nie wypaść i gdzieś w środku szaleńczych zakrętów spróbować jednak złapać przyczepność. Tymczasem jednak nie ma mnie, głównie ze względu na poważne niedobory internetowe – a te rozwiążą się pewnie dopiero po przeprowadzce… czyli w grudniu, jeśli mnie do tej pory szlag jasny nie trafi. Wybaczcie mi moją/naszą chwilowa nieobecno

Ja się stąd wynoszę...

... powiedziałam do Małża kiedy po raz kolejny zepsuł się następny  'świeżo naprawiony" kran w naszym wynajmowanym 'm'. I słowa dotrzymam, a jakże! I to już niedługo :D Zabiorę ze sobą wspomnianego wyżej, ukochane dziecię, najważniejsze tobołki... i pójdę sobie, zostawiając walące się meble, śmierdzące rury, cieknące krany, zimne betonowe podłogi i kraty w oknach. I będę w końcu swoje gniazdo wić :D Na razie wije developer, który etap wykończeniowy nieco przeciąga, ale już koniec widać i jest swiatełko w tunelu. I nie zniechęca mnie nawet wieloletni cyrograf podpisywany kilka miesięcy temu z suchością w gardle :) Bo w końcu będę miała DOM. Swój kawałek podłogi, swoją przestrzeń. Która będę mogła urządzić po swojemu, a kiedy przyjdzie mi ochota zamknąć przed obcym okiem, uchem i obecnością...mhhmm... i światło będę miała - dużo światła. I balkon. I piwnicę (jak to małe rzeczy cieszą człowieka). I pięknie będzie... jak tylko wcisnę temat urządzania i dekorowania pomiędzy

Uczę się... niestety na błędach :(

Obraz
Cisza u nas była ostatnio, bo i wakacyjnych wyjazdów i wydarzeń krew w żyłach mrożących zdarzyło się kilka, wiec do pisania nie miałam głowy. Plus to, że wstyd mi było okropnie... ale rady nie ma, ku przestrodze  i na przyszłość, kiedy Luśka zapyta skąd u niej na ciele te wątpliwej urody pamiątki. Dla potomności zostać musi. Zdarzyło się, a jakże, w samym środku urlopu. Co więcej, urlop był w samym środku lasu. Z jakby tego było mało, na scenie wyłącznie mama (czyt. ja) i Luśka, jako że Małż z samego rana pojechał do pracy. koniec lata w pełni, cudowna pogoda - ciepełko, słońce i luz. Luśka rozochocona leśnymi wczasami, dotleniona po uszy, po lesie wyhasana, w jeziorze wypluskana tak, że aż dziw bierze, że jej się kolorki nie zmyły :) Jednym słowem pięknie. I przylazł pech. Przypełzł gadzina po cichutku, w ukryciu przyczaił się i czekał... Sprawczyni dramatu (niestety, w tej roli ja) wymyśliła piknik. Uroczo miało być, na łączce wykoszonej, zieloniuchnej, blisko wody a jednocześnie c

Ładujemy akumulatory

Obraz
Powakacjowałyśmy sie trochę z Luśką ostatnimi czasy, więc nie było nas widać. Ale starałam się bywać u Was regularnie, chociaż nie zawsze jest czas na pozostawienie po sobie przyzwoitego śladu. Przyczyny takiego stanu są dwie: po pierwsze dziecko, a po drugie...yhm, w zasadzie też dziecko :D Luśka przez ostatnie dni zajmowała mnie dokumentnie, a że przy okazji swoich zabaw raczyła tajemnym klawiszowym skrótem usunąć w kompa kartę sieciową, dostęp do strefy blogowej mam tylko przez tel. (a ja się broniłam przed smartfonem - silly me! ). Porządku z kartą sieciową nie udało mi się zrobić do tej pory więc możliwości pisania mam mocno ograniczone. Małż niestety pracuje więc pierwszą część urlopu spędziliśmy w miejscu zamieszkania - bo że w domu nie można powiedzieć. W ogóle ostatnio większą część każdego dnia spędzamy na powietrzu... Pola zaprzyjaźniła sie z własnymi stopami i te nie przeszkadzają jej już w chodzeniu. Ba! w bieganiu nawet :D Biegamy więc sobie - ona w sobie tyl

rok i cztery... dni

Obraz
Impreza "roczkowa" Luśki odbyła się. W minioną niedzielę. Hucznie bardzo - nad miastem przeszła burza roku, fundując nam fanfary i "flesze" :D Matka (czyt. Ja ) wysiłek poczyniła i tort upiekła, czego dowody zamiesza poniżej :P Tort był w całości śmietanowy i nadziany wszystkim owocowym (no, może nie wszystkim...były maliny, jagody, borówki i winogrona). tort w tzw. połowie drogi. Kasztelan dla matki, na wypadek porażki i po ukończeniu :) Urodzinowej królewnie tort bardzo smakował. Sukience też :D na zdjęciu z matczyną siostrą, łaskawą karmicielką  Po konsumpcji tortu z królewny zostało niewiele, ale za to było dziecko szczęśliwe a to ważniejsze niż każda kreacja :D

R.O.C.Z.E.K.

Obraz
R rrany! to już rok?!? O  matko, niemożliwe, że to już rok!!! C zemu ten czas  tak szybko  mija?? Z decydowanie za szybko!!! E ech... niesamowite! K urczę, no nie moge uwierzyć, że minął juz cały rok!!!!! ps. Luśka na zdjęciu wyraźnie informuje miną o swoim stosunku do kolejnej sesji : D Ale było też mnóstwo uśmiechniętych i radosnych fotek... to taki prezent roczkowy. Impreza urodzinowa w niedzielę :)

Tak, jestem kobietą... potrafię zmienić nastrój trzykrotnie w ciągu sekundy.

Obraz
Chyba mam zwichrowana psychikę – od czasu do czasu dopadają mnie dziwne, dla mnie samej niezrozumiałe stany. Najpierw chodzę jak bomba zegarowa- naładowana wszystkim emocjonalnym, czego zwyczajnie wyrazić nie umiem (choć chciałabym). Najchętniej zamknęłabym się w mysiej dziurze i przeczekała, bo tzw. dobre rady  nijak nie pomagają. Świat wtedy uwiera, gryzie, codzienność nawet nie tyle nuży, co dobija. Bliskość dziecka paradoksalnie nie poprawia sytuacji. W „przed-życiu” wykrzyczałabym gdzieś te swoje żale i tęsknoty, albo wypiła butelkę wina i wypłakała je ciurkiem. Z Luśką nie mogę, bo spija ze mnie emocje i błyskawicznie się jej udzielają. Widać i czuć, mimo moich usilnych prób zamaskowania się, jak bardzo odbijają się na niej te momenty – robi się niepewna, „rączkowa” i lepi się do mnie calutka jakby się bała, że jej ucieknę. Szkoda mi Luśki, bo ja sama wiem, że to okres przejściowy – parę dni i minie, ale ona jeszcze tego nie wie, nie rozumie. Tym bardziej więc mam do siebie żal

Co się działo kiedy się działo?

Obraz
Oj, działo się :D  Wielkimi krokami zbliżają się URODZINY. Nie pierwsze, chociaż jedynka na torcie będzie sugerować inaczej. Te pierwsze (właściwie zerowe) były najbardziej niezapomnianym momentem w naszym dotychczasowym życiu. I żaden roczek tego nie przebije :D Ale przyjęcie będzie, a jakże. I tort się matka zobowiązała upiec – tymi rękoma!!! Własnymi. Pierwszy i (Tfu! Tfu!) pewnie ostatni w życiu. Bo trzeba Wam wiedzieć, że kuchareczka ze mnie wcale niezła, pod warunkiem że nie każe mi się robić niczego na słodko :P Słodkiego nie lubię i robić nie umiem. A że Małż też specjalnie słodkolubny nie jest, ten brak talentu w oczy się nie rzucał i żyliśmy sobie dotąd spokojnie i bezciastowo. Ale teraz, ha! Okazja pierwszorzędna, ażeby poświęcenie uczynić i córce ukochanej z okazji ukończenia pierwszego roku życia prezent zrobić. Więc zrobię! Mentalnie przygotowuję się od miesiąca, merytorycznie już parę dni… zastanawiam się czy nie zrobić próby generalnej, żeby przed gośćmi wstydu nie był

mamy lato!

Obraz
Heh... zamulam ostatnio strasznie z pisaniem. Żałuję, bo kłębi się we mnie i gotuje mieszanina myśli przedziwna, która albo wybuchnie kiedyś i popłynie niepohamowanym strumieniem, albo (co byłoby dziwne, ale i taką mozliwość dopuszczam) przycichnie i, zanim bedę miała okazję popisać, odejdzie w zapomnienie. Niby nic takiego się dzieje, ale czasem po prostu przychodzą momenty, kiedy refleksje pchają się drzwiami i oknami wcale nie zapraszane :) Niestety - chwilowo praca mnie pożera, przeżuwa, i kiedy już myślę że to koniec, wracam znów w sam środek zawodowego cyklonu. A kiedy kończę pracę, komputer chowam gdzieś głęboko i staram się nie myśleć o niczym poza Luśką i czasem który mamy dla siebie. Wybaczcie, poprawię się kiedy tylko będę mogła... Tymczasem - mamy lato i pierwsze "funkcjonalne" buty :D

teatrzyk domowy - odsłona pierwsza :)

Nie pisałam jeszcze o tym chyba, ale moja córa jest gwiazdą naszego domowego teatrzyku. Sama jej obecność sprawia, że przy większości spotkań gra rolę absolutnie pierwszoplanową, ale też nie da się ukryć, że rośnie nam w domu mała aktorka. W dodatku łasa na oklaski jak mało które znane mi dziecko :P Luśka ma swoje numery popisowe, które prezentuje przy wiekszych spędach ludzkich, wprawiając publikę w ekstatyczną radość :D.  Tuż po skończeniu dziesiątego miesiąca numerem jeden był "nosek". Po udowodnieniu wszystkim bliższym i dalszym krewnym, a także przyjaciołom i znajomym, że nosek posiadają, Luśka zajęła się odkrywaniem reszty twarzy. Wiemy więc już gdzie jest ucho, gdzie oko, buzia... urzeczony tłumek gapiów domaga się pokazywania każdego z elementów na dziesiątkach modeli, żywo komentując i nagradzając kolejne pokazówki salwami śmiechu - autorka zamieszania szczęśliwa :D Później nadchodzi pora powazniejszych demonstracji, kiedy to Luśka na pytanie: kochanie, gdzie masz b

:/

Miała swięto mama, miała święto Luśka... a teraz obie prosimy Opatrzność o świętą cierpliwość, przyszedł bowiem po raz pierwszy w życiu Luśkowym na poważnie czas gluta. Gluta i gorączki jeśli chodzi o ścisłość :(  Radzimy sobie jak umiemy ale czasem sił brakuje, bo nocy całkiem nieprzespanych z rzędu było już kilka i na mamowym power-wyświetlaczu niebezpiecznie miga czerwona lampka. Zabrałabym ten jej zakichany noseczek i zamontowała u siebie gdybym tylko umiała - że też te wirusy nie mają kogo na celownik brać, no naprawdę!!!!

na wspomnienie słońca :)

Obraz
Jako, że dni nam się popsuły i zimno wszędzie... i pada... i leje, postanowiłyśmy z Luśką powspominać majówkowe ciepełko. bo też i wspominać jest co-absolutnie! Wylegiwanie się w słońcu, leniwe poczytywanie książeczek, wspinanie się na rozgrzane mamowe i tatowe ciałka  - było :D Grzebanie się w piasku z miną podstępną i próby pożarcia plaży niepostrzeżenie, zanim rodziciele dostrzegą i zabronią - było ;P Zwiedzanie łąk, trawniczków i nadwodnych brzegów dostojnym czworakiem - było :) Pożeranie owoców maści przeróżnej oraz ulubionych ostatnio ogórków w rozmaitych formach - było, a jakże :D Podziwianie zwierzątek, tych uciekających szybciej i wolniej - mhmmm...było :)))))))) Zwłaszcza te wolniejsze nie oparły się Luśkowym awansom. Jednym słowem było wszystko czego idealnej majówce potrzeba!

było sobie 9

Obraz
Dni przebiegają mi przed oczyma jeden za drugim i za nic cholery zatrzymać się nie chcą, pokontemplować nie dają… nasza nie-majówka upłynęła roboczo i tak prędko, że nawet najsprawniejszy obserwator miałby problem z rozróżnieniem chwil. Ale ciepło było i fotorelacja będzie :) Tymczasem jednak o mojej latorośli chciałam, bo przecież dziewiątka z przodu licznika pojawiła się i nikt tego zacnego jubileuszu dotychczas opisać nie raczył. Wyrodna (sic!) matka karierą zajęta i nie ma czasu osiągami dziecka się pochwalić ;P Z kronikarskiego obowiązku donoszę więc, że Luśka swoje 9 miesięcy świętowała pierwszą „raną wojenną” ;) Zakwitła wredota na skroni jako wynik nierównego pojedynku z drewnianą kostką edukacyjną. Moja zwykle asekurująca upadki córa runęła tym razem jak kłoda i przypłaciła swoje akrobacje solidnym sińcem – matka zaś (czyli ja) nie przymierzając, zawałem serca. Skoro więc z każdej strony słyszę (a o „życzliwych” były u mnie opowiastki nie raz), że jak tylko dziecko stani

szast prast i znowu zmiany :)

Obraz
fot. G. Fiedorowicz Heh, święta minęły w takim tempie i amoku że nie zdążyłam nawet pożyczyć Wam wszystkim :) Wiosna nadchodzi wielkimi krokami, zaczynają kwitnąć moje ukochane kwiaty... irysy już są, a jeszcze chwila i świat będzie cały pachniał bzem i konwalią :D Szkoda, że frezje dziko nie rosną... Luśka uwielbia przejawy wiosny - wyrywa, gniecie i miętoli wszystko co jest choć odrobinę zielone :) Ostatnie dni nie zachęcały do spacerów i eksplorowania budzącej się natury, ale zamierzamy szybko nadrobić to opóźnienie. Spacerowanie idzie nam świetnie, choć coraz mniej w nim snu, a coraz więcej obserwacji i komunikacji z otoczeniem - nawet tym, które uroczego gadolenia słuchać nie chce (dlaczego?!? nie rozumiem wcale). Ze spaniem w ogóle zrobiło się słabo. Przez ostatnie tygodnie przywykliśmy wszyscy, że od zaśnięcia następującego zwykle w okolicach 20 do pobudki koło 6.30 następuje jedna pobudka między 12 a 1. Mamom, których dzieci nie należą do gatunku przesypiających noce ni

Przykicał :)

Obraz
Przykicał i do nas wymianowy, wielkanocny  zając :) Wyczekany z utęsknieniem i wyglądany codziennie...jest! Luśka oszalała na punkcie kolorowych, ręcznie robionych spinek... na razie bada głównie organoleptycznie, chociaż udało mi się uwiecznić chwilę przepisowego ich zastosowania :) Mama dostała cudną kwiatowa broszkę i mmhmm....rękawice do domowego spa.  A Małża ucieszyło słodkie, bo i jemu się przecież coś należy, nie? Cały prezent pięknie zapakowany w pudełeczko i jak przystało na zająca ze świąteczną kartką w środku. Bardzo lubimy dostawać listy, więc osobiste życzenia wyjątkowo nas ucieszyły :) gorąco dziękujemy Mamie SynAlka za piękną wielkanocną niespodziankę no i oczywiście Agnieszce, za wspaniały pomysł i zaproszenie od zabawy :)))))

mamo-radar

Uwielbiam ludzi. Naprawdę. Jestem generalnie otwartą osobą i na palcach jednej ręki można by policzyć tych, których nie lubię. Ale przychodzą takie dni (jak dziś), kiedy niektórych ludzi mam po prostu dość. Bycie pracującą mamą niesie ze sobą wystarczająco wiele emocji i wątpliwości, których nie doświadczałam będąc jeszcze na macierzyńskim. Niezależnie od tego jak sprawnie zorganizowałam sobie opiekę nad Luśką, niezależnie od miłości i wprawy opiekujących się nią osób, wciąż czasem nachodzą mnie „złe myśli”. Przedwiośnie paskudnie się przedłuża, wszystko wydaje się brzydsze i gorsze niż jest – ja sama sobie wydaję się brzydsza, gorsza, słabsza… a pojawiający się jak zając z kapelusza „życzliwi” zawsze są gotowi dorzucić do mojego ogródka kolejny kamyczek. Więc oto ja, zła matka, zamiast być w domu i wychowywać młodą uganiam się za kasą, w konsekwencji czego jak nic moje dziecko doświadczy braku matczynego ciepła i wychowa się na emocjonalną kalekę. Przez powrót do pracy nie karmię ma

magiczne 7

Siedem miesięcy... kto by pomyślał?!? Galopuje ten czas jak nasza Miećka ze smyczy spuszczona :) Miało być o nowym zębie, o pełzaniu, turlaniu, jedzeniu flipsów i bułek z masłem, o siedzeniu i o nie-siadaniu, o gadaniu i pokrzykiwaniu, puszczaniu ślinowych bąbelków, o nieużywaniu nocnika, o zabawek ciągłym rzucaniu i sensorycznym książek czytaniu... ale jest coś, czym muszę się podzielić teraz, dzisiaj i natychmiast - choć pewnie zaraz potem los znowu spłata nam psikusa...ale niech tam! Otóż z okazji kolejnego jubileuszu Luśkę zaczarowało :)  Zaczarowało cudownie w permanentnie uśmiechnięte, pogodne, radosne i towarzyskie dziewczę, które wprawdzie w nocy nie sypia, ale nawet te pobudki uskutecznia z takim wdziękiem, że gniewać się nie sposób. Fajnie mieć dziecko, które wcina wszystko z uśmiechem na ustach nie plując po ścianach, z radością uczestniczy we wszelkich zabawach, uśmiecha się i zagaduje do każdego kto chce słuchać... I like! Chwilo trwaj : D

Pan niania

W związku z moim powrotem do pracy i koniecznością pozostawienia Luśki pod inną niż moja opieką nazbierało się we mnie kilka refleksji. W naszej rzeczywistości przyjęło się, że dla dziecka najlepsza jest matka. Zawsze i wszędzie. Matka zawsze zna najlepiej, wie najlepiej i najlepiej zrobi. A jeśli już nie matka to babcia, ciocia ewentualnie… w każdym razie kobieta. Absolutnie nie neguję niezaprzeczalnie potężnej roli kobiety w wychowaniu, tylko zastanawia mnie czemu uważa się, że facet choćby troskliwy i czuły, zawsze będzie na tym polu słabszy? W naszym przypadku tak się złożyło, że moją pociechą w czasie kiedy ja jestem w pracy zajmują się głównie panowie – Małż, czyli Luśkowy tata, i dziadek.  Dziadkowe „nianiowanie” wyszło tak jakoś naturalnie, samoistnie. Dziadek się emerytuje, i mimo sporej liczby zajęć zdeklarował się zostać dziennym opiekunem naszej dziewczynki. Przyzwyczajaliśmy się powoli, żeby młodej bezpośrednio z ciepełka „macierzyńskiego” nie wrzucać na głęboką wodę, w

Całkiem nowy poziom porozumienia

Czasem udaje się wypracować wolny wieczór. Taki ze szczególnym, romantycznym przeznaczeniem. Oczywiście obwarowany całym mnóstwem różnych „jeśli”: …jeśli Luśka ładnie zaśnie… jeśli nie będzie się budzić co pół godziny… jeśli Luśkowa mama (czyt. Ja) nie padnie na nos razem z pociechą pozostawiając pana domu samego z jego planami… jeśli… Ale jeśli już się uda, jest małe święto. Ukradkiem i po cichutku jak za czasów tak starych, że już zdajemy się nie pamiętać. Jest śmiech i szept tłumiony. Emocje sięgają zenitu. Pospieszne pozbywanie się odzienia. Żona, matka i kochanka (w tej roli ponownie ja) nieco zbyt szybko próbuje pozbawić pana domu górnych części garderoby, głowa utyka gdzieś w materiale i dochodzi do bezładnej i nieco nerwowej szamotaniny. Nagle pan domu zamiera. Cisza…. A potem spod koszulki dobiega mnie stłumione: nie ma taty nie ma, nie ma…. A kuku!

I świat nie zawalił się...

O, tak. Jakkolwiek dziwne się to wydaje, świat nie zawalił się mimo powrotu mamy do pracy. Co więcej, Luśkowy swiatek ma się całkiem nieźle, choć na szersze podsumowania przyjdzie czas trochę później, bo w końcu to dopiero pierwsze dni. Ciężko mi jest i wciąż jeszcze walczę ze sobą, żeby nie dzwonić do domu co chwilę... ale żyję. Oddycham. Mimo poczucia straty i wielu obaw z przyjemnością wstaję rano. Spotykam ludzi i myślę znów o całkiem nowych rzeczach. Bo ja naprawdę lubię swoją pracę :)

Całe pół...

Obraz
...roku minęło Luśce w końcówce stycznia :) A że znajdujemy się w samym oku cyklonu jaki wywołała dolna prawa jedynka, nie było kiedy pochwalić się tak zacnym jubileuszem. Nie chciałabym jednak pozwolić by nasze wiekopomne osiągi przykrył kurz niepamięci, spieszę więc donieść, że minione pół roku zostało uwieńczone wagą 7,5kg oraz zawrotnymi 74cm :) Zęby - sztuk dwie (obie widoczne w promiennym uśmiechu) też są osiągiem ostatniego miesiąca. To by było na tyle w kwestii zmiany image :) Cała energia ostatnich tygodni została skanalizowana w ciekawość świata. Młoda uwielbia nowe - w każdej postaci. Nowe twarze, nowe potrawy, nowe przedmioty, podróże w nowe miejsca.  Czynności też lubi nowe i sama stara się  zapewnić  sobie wystarczającą ilość doznań :) Ukłony do samych (slicznych skądinąd) stópek? Proszę bardzo! Nogi lądują w małych łapkach a potem konsekwentnie w buziaku z szybkością błyskawicy...siuuup! I zanim się matka obejrzy już tam są!  Przewracanie, turlanie, pełzanie...a jakże :

nie ogarniam...

To właściwie jedyne, co mogę z czystym sumieniem napisać na fali dzisiejszych doniesień medialnych. Mój matczyny umysł po prostu tego nie ogarnia...  :/

Chrzest bojowy

Obraz
Echhh, stało się. Skończył się (mocno za krótki) urlop macierzyński i pieczołowicie zbierany od roku urlop wypoczynkowy też ma się ku końcowi. Dokładnie trzynastego lutego zostanę mamą pracującą i nie ukrywam, że mam w związku z tym mnóstwo wątpliwości. Budzą mnie w nocy własne lęki i leżę gapiąc się w sufit, bo przecież jak ja wrócę, kiedy Luśka taka malunia, taka bezbronna? Wyjścia niestety nie mam... zaczęło się więc przygotowywanie. Przygotowywanie do wytrzymania dnia bez cycusia. Przygotowanie do picia z butelki. Do jedzenia kaszek, obiadków, deserków. Do maminej nieobecności dłuższej niż spacer. Udało nam się wypracowac plan dnia, który nie zakłada karmienia piersią od ósmej rano do 15-16. Luśka radzi sobie świetnie, je pięknie a nawet dorosłym w talerze zagląda, chciwie wyciągając łapki - ciekawa nowego w każdej postaci. Opiekun przyszły (czyt. dziadek) radzi sobie równie dobrze zarówno z planem dnia jak i przychodzącymi od czasu do czasu humorkami. Matka natomiast (czyt. Ja)

seriale, ach seriale :)

Obraz
Zaproszona przez Paulę , Agnieszkę , Niezłą żonę i Mamę ziarenka dołączam do zabawy :) Chwilowo w porze ostatniego wieczornego karmienia, przyznaję bez bicia, łapię wszystko co na moich pięciu kanałach nadają w okolicach dwudziestej :) Ale z tak zwanych dawnych czasów mam kilka swoich ulubionych tasiemców... 1. Kochane kłopoty - ciepło, śmiesznie i jakoś tak wciągająco. Oglądałam zmagania z życiem fajnej matki, co ma fajną córkę i myślałam sobie, że też kiedyś taką fajną mamą będę i z moją (cudownie fajną oczywiście) córką będę miała podobną, bliską relację. 2. Ally McBeal - neurotycznie i cudacznie:) Ale ja uwielbiam filmy o wariatach... 3. Czterej pancerni i pies - tiaaa, wiem ale nic na to nie poradzę :P Oglądałam pasjami i dalej oglądam jak lecą powtórki. Takie moje nieszkodliwe zboczenie... może przez psa? No dobrze, to skoro już się przyznałam, niech przyznają się i Mtotowangu , Zezuzulla , a.pe , Clatite i Evelio ... chyba, że już to zrobiły a ja przegap

Yes! Yes! Yes!

Cytując klasyka :) Udało się i lewa dolna jedynka ujrzała wczoraj światło dzienne... prawa dolna "spuchła" więc pewnie jakiś czas nie zaznamy spokoju ;) Swoją drogą niesamowite...nie tak dawno ledwo co widziałam ręce i nogi na USG a teraz proszę - PIERWSZY ZĄB!

Hakuna matata...

Obraz
..."don't worry be happy" i "always look on the bright side of life". To tyle mojego motta na bury poniedziałek po kolejnej nieprzespanej  nocy. PS. A tak! Ząbkujemy dalej... i dalej bez widocznych efektów ;)

hmmm...

Obraz
Zaraz zaraz, są przecież czuję ...mhhhmmmm....gdzie te zęby?

Idzie nowe :)

Tyle nowego wydarzyło się przez ostatni miesiąc w życiu mojej córki… jak grzyby po deszczu, zupełnie znikąd pojawiły się zupełnie nowe, nieznane dotąd miejsca, przedmioty, . Na przykład duża wanna, w której można dosłownie ganiać dmuchanego wieloryba. Ruchliwe żyrandole. Olśniewające lustra. Zadziwiające codzienne przedmioty – pachnące kremy, kolorowe   długopisy, szeleszczące gazety, pełen tajemniczych przycisków pilot… wszystkiego trzeba dotknąć, chwycić, upewnić się że faktycznie jest – najlepiej organoleptycznie :) Jeśli poza zasięgiem małych rączek można, a jakże, przeturlać się, powyginać, zawalczyć o odległość ruchem robaczkowo-pełzającym zadziornie wypinając do góry cztery litery. Można też głośno krzyknąć na przedmioty udające niedostępne … Łe! Młeej! Memememe! Ghhugu!   A nuż się przestraszą?   Można mamie pogadać na ucho, może podsunie pod łapki coś ciekawego. Można się w to ucho wgryźć… albo w szyję… albo w sweter… w ramię – cokolwiek byle pospieszyć wydzierające się spod

noworoczna refleksja

Obraz
Ostatni dzień w roku jest dla mnie zawsze czasem podwójnych podsumowań. Tego dnia kilkadziesiąt (!?!) lat temu rodziłam się w bólach piekielnych – tak twierdzi moja mama. Każdy Sylwester jest więc nie tylko okazją do przemyślenia mijającego roku ale też ciągle od nowa podejmowanej próby zestarzenia się z godnością ;))) 2011 był całkowicie wyjątkowy przede wszystkim dla mnie, jako kobiety. Kiedyś, jeszcze za czasów liceum po cichutku myślałam sobie, że chciałabym zostać mamą przed trzydziestką. 17 grudnia 2011 zrobiłam test, ale dopiero po nowym roku dotarło do mnie, że mi się spełniło… na ostatniej prostej ;) Był więc 2011 rokiem spełnionych marzeń, bo marzyłam na potęgę i kilka naprawdę ważnych kwestii porozplatało się nieomal magicznie. Był to też rok oczekiwania, planowania i dalszego ciągłego marzenia – żeby miał co przynieść i rok następny. Ciążę i całą masę emocji   jaką ten okres mi przyniósł opisywałam już wielokrotnie, magię porodu zastąpiła prozaiczna cesarka… a to, co potem

krajobraz po bitwie

Wielką bitwę stoczyliśmy w ostatnich tygodniach na naszym rodzinnym poligonie. Wrogiem oczywiście mikroby bezwzględne, miejscem bitwy – szpital, niestety :( Walczyła Luśka dwa tygodnie, a my z Małżem staraliśmy się jej towarzyszyć i oczywiście liczyliśmy straty. Teraz kiedy znów bezpiecznie okopaliśmy się na z góry upatrzonych pozycjach mam chwilę, żeby zdać relację z zupełnie nie-mikołajkowych początków naszego grudnia… siadłam przed białym ekranem, spojrzałam na migający kursor i nie doznałam nagłego napływu weny. Po prostu nie wiem jak to wszystko ugryźć. Niech więc będzie po kolei… zaczęło się niby niewinnie od zielonej kupy w niedzielny poranek.   Wydarzenia toczyły się jednak na tyle dynamicznie, że dzień kończyliśmy z bilansem dziesięciu kup i jednych nocnych wymiotów. Nie było na co czekać, Luśka waży ledwie 6,5 kilo… przez krótką chwilę w głowie zakołatało mi się, że może przesadzam i panikuję, ale na odwrót było już za późno. Lekarz w ambulatorium nie pozostawił wątpliwości