o heroicznej walce z nieuzasadnionym strachem i róznych aspektach Luśkowej towarzyskości

Poszaleliśmy towarzysko ostatnio :) W ramach wewnętrznej walki z własnym lekiem o młode wybraliśmy się na imprezę dzieciową do znajomych, na cztery dni do teściów, a na koniec zaprosiliśmy do siebie przyjaciół znad morza. O cóż chodzi z tym lękiem? Zacznijmy od początku… jeszcze sprzed ciąży w pamięci kojarzy mi się złota myśl szwagra, który złowieszczym tonem zapowiadał, że jak już ma się dziecko, to po pierwsze na nic nie ma czasu a po drugie nic fajnego nie można już robić. Tak mi się to złowieszcze gadanie pod kopułę wbiło, że kiedy w ciążę zaszłam jedną z pierwszych moją myśli było: a właśnie, że u nas będzie inaczej – znajdziemy czas i fajne rzeczy dalej robić będziemy. Pielęgnowałam w sobie ten plan pieczołowicie i kiedy już Luśka bezpiecznie się na ten świat sprowadziła, cały czas wierzyłam, że nam się uda. A potem nagle coś mi odbiło… nie wiedzieć kiedy o każdym wyjściu i o każdym gościu zaczynałam myśleć w kategoriach „dlaczego to nie może się udać”. Oczyma wyobraźni widziałam zarazy wielkie czyhające za rogiem, moje dziecko widziałam płaczące, wrzeszczące, niemilknące. Widziałam problemy z kupą i z karmieniem. I z kolką. I ze złym nastrojem. I z ubieraniem i z rozbieraniem. I jeśli czegoś nie napisałam, to tylko dlatego, że teraz zapomniałam, bo wtedy tego też na pewno się bałam. Jednym słowem chwyciło mnie jakieś straszne wariactwo. Szczęśliwie mam na tyle dystansu do siebie, że zdołałam ten stan chorobowy zauważyć zanim zaczął poważnie utrudniać nam życie, co nieuchronnie skończyłoby się zamknięciem w czterech ścianach. W ramach działań obronnych zaplanowałam pełen objazd rodzinny, imprezę u znajomych i wizytę przyjaciół z siedmiomiesięczną córą na weekend u nas. Żeby jednym cięciem załatwić wszelkie zakusy zdradliwych strachów. No i oczywiście okazało się, że wizyty wszelkie nie tylko nie były problemem, ale wręcz okazały się dla nas wszystkich przyjemnością. Luśka ukochała sobie ludzi i Grala gwiazdę przyjęć wszelkich z rozkosznym uśmiechem na ustach. Problemem nie był brak wanienki ani łóżeczka u teściów, bo małą dało się wykapać w miednicy i ułożyć spać w wózku. Nie protestowała przeciw imprezie, chociaż my dwie zakończyłyśmy ją znacznie wcześniej niż Małż – Luśka po prostu padła na rękach ;) Przyjemnością okazały się wizyty u rodzinki, wypad do restauracji, szwendanie się po miejscach różnistych, wożenie młodej samochodem… jednym słowem zwycięstwo na całej linii! Teraz te strachy mnie samą zawstydzają i piszę ten post ku pamięci – żeby się nie dać więcej zwariować i zdrowy rozsądek hołubić, bo może się przydać w najmniej oczekiwanym momencie :)

Komentarze

  1. Jednym słowem dni pełne wrażeń:D
    I dobrze! Z Dziecięciem w gościach faktycznie jest fajnie, nie dość że pozna ludzi, to jeszcze owi się nim zajmą:D

    OdpowiedzUsuń
  2. prawda:))) podczas wizyt raczej odpoczywam, bo chętnych do dzieciobawienia więcej niż czasu ;) Naprawdę jestem z siebie dumna, a co!

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawo!!! Masz powody do dumy :) Mi po urodzeniu Antka odbiło w drugą stronę i ciągnęło mnie do ludzi, więc Antoni, chcąc nie chcąc wizyty towarzyskie zaczął dość wcześnie... A te wszystkie osoby, które chcą się zająć dzieckiem w pewnym momencie są bardzo, bardzo pożądane, prawda? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. oj, prawda :) przydają się chętne do noszenia rączki, chętne do śpiewania usta i chętne do uśmiechania buźki :)))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Zostaw ślad :)

Popularne posty z tego bloga

Mija :)

Nocnikowe love i 38 tydzień

Dziesięć rzeczy, których chciałabym nauczyć moje dzieci.